środa, 21 lipca 2010

Koncert Brendana Perry'ego Poznań 16 lipca CK Zamek

Na ten koncert czekałem dwanaście lat. Trochę jak więzień, bo czekałem na coś absolutnie wolnego i pięknego, na coś o ogromnej sile duchowej, wywołującego metafizyczne ciarki. Nie wierzę nadal, że w końcu się udało. Dopiero po kilku dniach uświadomiłem sobie, ile występ Brendana Perry'ego dla mnie znaczył. Ile wprowadził do mojego życia, a jednocześnie ilu negatywnych myśli się pozbyłem.

Od kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Into the labirynth", w mojej głowie zakiełkowała myśl, że byłoby cudownie posłuchać muzyki Dead Can Dance na żywo, jednak australijski duet był dla mnie jednocześnie czymś nierealnym, dwójką duchów, którzy tworzą muzykę nie z tej Ziemi. Nie sądziłem, że Ci ludzie w ogóle żyją w tej rzeczywistości, a jeśli nawet, to byłem prawie pewien,że nie odwiedzą nigdy zacofanej muzycznie Polski. Dlatego, gdy jako 15 latek, znając już połowę dyskografii DCD, dowiedziałem się o rozpadzie zespołu, nie mogłem przyjąć dowiadomości, że nie
będzie mi dane usłyszeć ich razem na żywo.
Nie muszę mówić, że przeżyłem ogromnie mocno informację o koncercie DCD w Warszawie w 2005 r., a jeszcze mocniej przeżyłem to, że z braku funduszy nie mogłem się tam pojawić. Tak samo było z koncertem Lisy Gerrard w Warszawie. Od tego momentu postanowiłem, że gdy tylko pojawi się w Polsce któryś z członków zespołu, zrobię wszystko by pojechać, wysłuchać, zobaczyć, uwolnić. Na szczęście w ciągu 12 lat, koncerty gwiazd w Polsce, stały się czyś na porządku dziennym, więc okazja, by w końcu usłyszeć jeden z magicznych głosów Dead Can Dance nadażyła się 16 lipca (piątek), na Dziedzińcu Zamkowym w Poznaniu. O godzinie 21, kiedy to Brendan Perry wraz z Danem Gressonem na perkusji, Peterem Sheridanem na gitarze i syntezatorze, Astrid Williamson na klawiszach i kimś kto zastąpił Rachel Haden na basie, pojawił się na scenie, wiedziałem już, że będzie to dla mnie występ wyjątkowy. Zresztą po minach zebranych na dziedzińcu około tysiąca osób, widziałem że nie tylko dla mnie.

Czwórka młodych muzyków (no może oprócz Astrid) całkowicie podporządkowana liderowi, a jednocześnie sprawiająca wrażenie, jakby Perry był dla nich wzorem, przyjacielem, ojcem i drogowskazem. Wszyscy na scenie świetnie się rozumieli, a kilka minimalnych, indywidualnych wpadek instrumentalnych gitarzysty, nie przeszkadzało w obiorze praktycznie wcale. W repertuarze było to, czego się spodziewałem, czyli kilka kawałków z najnowszego albumu ARK (m.in. This Boy, Utopia), kilka klasyków Dead Can Dance (Spirit, Severance, Carnival is over), cover (Song of the siren) i nowy (świetny) kawałek Tree of life. Ponoć setlista była taka sama jak w Krakowie. Jednak mam nadzieję, że nie było tam gnomów, którzy kłocili się o to, czy bilety są stojące czy siedzące. Na szczęscie podczas koncertu było już miło :) Udało nam się nawet zdobyć bezcenny autograf Brandana na płycie ARK :)

Nie wiem co ten facet ma w głosie, ale gdy go słucham, przechodzą mnie ciarki i czuję się (może zabrzmi to głupio) wolny i oderwany od świata. Solowe dokonania Brendana są rewelacyjne, uduchowione, kapitalnie mroczne, a jednocześnie pełne pozytywnej energii i nadziei. Ponoć to Lisa Gerrard czerpie muzyczną energię z kosmosu, a jednak Brendan zdaje się sięgać w podobne rejony, bo pomimo braku wielkich popisów wokalnych, jego głos stwarza muzyce dodatkową przestrzeń, drugie dno i tworzy czary. Na koncercie brakowało mi tylko Lisy, by zamknąć wszystko w jedną całość. Może jeszcze się doczekam wspólnego koncertu DCD, bo od kolegi wiem, że ponoć Brendan i Lisa będą pracować nad nową płytą. Może też popracują nad trasą koncertową ;)?
Dla zainteresowanych, nagrałem (niestety w średniej jakości - podobnie jak zdjęcia) telefonem kilka utworów. Wrzucam na speedyshare, więc koncert ściągnie TYLKO pierwsze 10 osób :) Mam nadzieję, że BP nie będzie miał mi tego za złe :-)

poniedziałek, 5 lipca 2010

Książę Persji: Piaski Czasu

Dzieciństwo to kopalnia. Wielu z nas schodzi tam, by odnajdywać w twardych skałach codzienności dobre wspomnienia, żale, smutki, a także małe i dawno zapomniane zachwyty. I o zachwytach dziś mowa. Zakochałem się niegdyś w pewnej platformówce autorstwa Jordana Mechnera, która wypełniała mi naprawdę sporo czasu. Nie raz do późnych godzin siedziałem przy klawiaturze (lub z joystickiem w ręku) i kombinowałem jakby tu uwolnić moją księżniczkę. Gdybym nie spotkał kobiety mojego życia, zapewne do dziś niewiele by się zmieniło (oprócz joysticka rzecz jasna). Ważne jednak, że zakopałem to wspomnienie w mojej prywatnej kopalni, a Mike Newell dał mi łopatę i kilof, bym mógł znów zanurzyć się w klimacie mrocznej pustyni, ciemnych lochów i upływającego zbyt szybko czasu.

Miałem pewne obawy, bo pamiętając dokonania Uwe Bolla, który chciał by z ziaren dobrych gier wyrosły solidne filmowe drzewa, zdawałem sobie sprawę, że na tym poletku jest niezwykle trudno zrobić coś dobrego, nie mówiąc już o dziele wybitnym. Widząc, że "Książę Persji: Piaski czasu" to produkcja Disneya, byłem spokojny o dobrą rozrywkę, estetykę i jakość. Efekt końcowy...no cóż, dostałem o wiele, wiele więcej niż chciałem.

Widziałem wcześniej kilka filmów Newella i wiedziałem, że mogę się przygotować raczej na średniaka niż arcydzieło. Nie nastawiałem się na rewelację i wyszło mi to na dobre, bo 68-letni reżyser spłodził coś pomiędzy średniakiem, a filmem bardzo dobrym. Reżyser umiejętnie łączył, dzielił i prowadził nieskomplikowane dialogi. Patosu jest tyle, że zbyt często nie drażni, akcji ogrom, pięknych widoków i efektów specjalnych mnóstwo, gra aktorska na bardzo wysokim poziomie (fenomenalny Ben Kinsley w roli Nizama), estetyka z jaką "wykonano" baśniową krainę - bez zarzutu i właściwie nie mam się do czego przyczepić. Owszem jest kilka pierdół, typu: Dastan z księżniczką lądują w basenie, a za chwilę ich ubrania są suche jak wiór (nie mówiąc o włosach), ale takie szczegóły nie przeszkadzają praktycznie wcale. Podczas oglądania filmu, wciągają nas tytułowe piaski czasu i zapominamy o świecie, oglądamy kolejne kadry z zachwytem, jakbyśmy czytali strony z "Baśni 1000 i jednej nocy". Znalazło się kilka momentów, które przywracają nas do rzeczywistości, ale tylko na kilka sekund. Szybko wracamy i zostajemy wciągnięci w kolejną akcję, ucieczkę i pościg za magicznym sztyletem.
Oczywiście najważniejsza w tym filmie jest rozrywka. Książe Persji nie udaje niczego i jest niezobowiązujący. Dla wielu jest to idealny przykład kina familijnego, w którym wyraźnie zarysowana granica pomiędzy dobrem i złem jest sygnałem dla rodzica, by ze spokojem pokazać ten film swojemu dziecku, a przy okazji świetnie się bawić. Wielokrotnie podczas seansu miałem skojarzenia z nieśmiertelnym Indy Jonesem i Piratami z Karaibów, które to filmy wyśmienicie ukazują czym jest film przygodowy, czym jest rozrywka i jak sprawić, by widz zatopił się na dwie godziny w zupełnie innym świecie. W baśni. W piaskach czasu. Albo w kopalni.

Podsumowując - rewelacyjna rozrywka na leniwe popołudnie, albo ciepły wieczór. Nie obiecuję sobie, że wrócę kiedyś sam do tego filmu, tak jak chociażby do Piratów z Karaibów, ale jeśli ktoś mi zaproponuje wieczór z filmową, pustynną baśnią - nie odmówię.

7,5/10