wtorek, 1 czerwca 2010

źle, gorzej, zmierzch




Do mayerowskiej sagi podchodziłem bardzo ostrożnie i powoli, jak do rannego wilkołaka albo oderwanej ręki wampira, gotowej chwycić mnie i zdusić jak komara. Z daleka śmierdziało profanacją, karykaturą romansu z wampirem w tle i szaloną nastolatką, której się wydaje, że jest cool. Jakież było moje zdziwienie, gdy powieść wciągnęła mnie i połknąłem cały cykl w niecałe dwa tygodnie. Jednak niech wielbiciele Edwarda i Belli nie myślą, że saga zyskała nowego fana. Czuję się raczej radykalnym antyfanem, który dostrzega jedynie, co może się podobać komuś w tym piekielnie naiwnym i przesyconym marysuizmem wytworze ludzkiej wyobraźni. Przeczytałem, by móc cokolwiek powiedzieć na temat słynnej na całym świecie książki, dzięki której w świadomości młodych ludzi utrwalił się obraz wampira - metroseksualnego stwora, będącego na dodatek emociotą. William James powiedział kiedyś, że prawdziwą sztuką mądrości jest wiedzieć, co należy przeoczyć. Niestety, mądry Lint po szkodzie.
Zacząłem czytać. Pierwsze akapity wciągające, płynnie napisane, lekkostrawnie i po ludzku. Warsztat opanowany w dużej mierze, na poziomie porządnego rzemieślnika. Widzę już jednak, że nic poza tym nie uświadczę. Ale to besseller o wampirach, więc idę tą ścieżką dalej. Przed czytaniem popełniłem błąd, zakładając, że jest to horror z elementem romansu. Spodziewałem się grozy na poziomie choćby dreszczu na plecach, ale po krótkiej chwili zorientowałem się, że mam do czynienia z czystym romansem. Od razu było widać, że Bella Swan z powodu swej „inności”, nie tylko będzie wzdychać do wampira, ale też Mayer wciśnie w ten związek wszystkie atrybuty idealnej, wygładzonej miłości, twarzyczek z żurnala i wyjałowionych frazesów pasujących do dzisiejszego modelu miłości jak pięść do nosa. Ale przecież jest o wampirach, o istotach, którymi byłem zafascynowany przez spory kawałek czasu, więc czytam.
Po jakimś czasie miałem dość spowijającego książkę emo klimatu. Ba, już po pierwszych 5 rozdziałach miałem po dziurki w nosie tej nastolatki, która jest tak idealna, że aż strach pomyśleć o tym, że ktoś taki mógłby istnieć. Gdyby była moją dziewczyną, a ja byłbym wampirem, rozerwałbym jej gardło przy pierwszej lepszej okazji, gdyby zaczęła swoją gadkę. Tej smarkuli nic a nic nie jest w stanie zadowolić, jest stworzona do tego, by cierpieć, bo ma wszystko czego zapragnie (oprócz obojga rodziców). Właściwie w nic nie wierzy, nic się jej nie chce. Nuda spowijająca życie Belli jest namacalna i paradoksalnie... kusząca. Co zapewne skusi młode czytelniczki do westchnięcia i powiedzenia: „dokładnie tak samo się czuję, ojej biedna Bella”.
W nudę wkrada się po cichu ktoś zupełnie nierealny – postać nieistniejąca w rzeczywistym świecie, ale nawet gdyby pozbawić go wampirzej natury to i tak chłopak nie miałby szansy zaistnieć na ziemskim padole. Ma na imię Edward i jak na wampira przystało nie pije ludzkiej krwi...co? Jak to? Wampir co nie pije ludzkiej krwi? To tak jak, parafrazując skecz Dańca, „piosenkarka co nie śpiewa”. Jeszcze gorzej niż z Bellą, jest właśnie z Edwardem, który przez 4 tomy, jak się okazuje nie tylko świetnie gotuje, ale też zna języki (i dialekty), żegluje, majsterkuje, zna się na samochodach, cytuje z pamięci Szekspira (w całości), Emily Bronte (cytuje płynie prozę, ha!), rewelacyjnie gra na fortepianie i zna się na tajnikach ludzkiego serca jak nikt inny, co oczywiście, pomimo prawie stu lat, nie jest w stanie go powstrzymać od robienia głupot, których nie powstydziłby się świeżo upieczony gimnazjalista.
To, że zna ludzkie serca jeszcze mu można wybaczyć, bo czyta w ludzkich myślach, taki z niego spryciarz. Ale Bella z jakiegoś powodu nie jest dla niego jak otwarta książka, a wampir nie dość, że trapi się dlaczego tak jest, to jeszcze zauważa, że dziewucha ma idealny, kwiatowy zapach, któremu nie może się oprzeć (krew też go przyciąga – w końcu coś normalnego). Cudowny zbieg okoliczności. O zgrozo, jej charakter również go fascynuje.
Edek wygłasza też co jakiś czas przepiękne zdania, po usłyszeniu których nawet „Wampir bez zębów” przewracałby się w trumnie, a Drakula zapewne, co wydaje się być raczej niemożliwe, wykorkowałby po raz wtóry. No ale po takim zdaniu nawet ja dostaję apopleksji: „Pożądam twojej krwi. To takie żałosne”. Rzeczywiście, żal ściska. Wiadomo co.
Ach...coś jeszcze? No jasne. Edward jako, że należy do krwiopijców jest piekielnie szybki, inteligentny, silny, twardy jak marmur i...świeci! Bo w powieści Mayer wampiry świecą w Słońcu jak setki małych brylancików. Choć oryginalny, to pomysł ten sprawił, że zacząłem patrzeć na sagę jak na harlequina. Zbyt piękne, zbyt miękkie, zbyt infantylne. Rzygam ale czytam dalej.
Być może Mayer chciała napisać „Anię z Zielonego Wzgórza” w wersji gore? I choć wydaje się to prawie niemożliwe, to w ostateczności otrzymaliśmy dziełko o wiele bardziej miałkie niż opowieść o rudowłosej dziewczynce. Choć bardziej wciągające. W wielu miejscach widać wyraźne inspiracje cyklem Montgomery, a dialogi są prowadzone w sposób w jaki Ania odnosiła się do Maryli czy Mateusza. Nie zdziwiło mnie, że również Emily Bronte odcisnęła olbrzymie piętno na twórczości amerykańskiej pisarki, a choć „Wichrowe wzgórza” miały w sobie więcej horroru niż Zmierzch, jestem w stanie się założyć, że książka Mayer jest dla niektórych nastolatek napiętą do ekstremum symfonią grozy. A ja do dziś wspominam Heathcliffa jako pełnokrwistego bohatera, a Edwarda jak człeka, któremu spuszczono nie tylko krew, ale też wielki młot na głowę. Brnąłem dalej. Bagno.
W tomie drugim niespodzianka. Pojawiają się wilkołaki. Łaaaaaa.....w końcu coś ciekawego? A gdzie tam. Wilkołaki nie zabijają ludzi, a chronią i opiekują się nimi, spędzając całe noce pod ich oknami. Cudem okazuje się (ta, jasne), że przyjaciel Belli z dzieciństwa – Jacob, też jest wilkołakiem, a ta mając już jednego potwora i kochając go na zabój, zakochuje się w drugim, gdy ten pierwszy z bardzo etycznych, wzniosłych, patetycznych i kompletnie głupich pobudek, postanawia Bellę opuścić, używając częstego wyrażenia z książki Mayer, „NA WIECZNOŚĆ”. Bu.
Zawiłe to, ale ilość miłosnych rozterek jest większa jedynie w Modzie na sukces. Słowa „Kocham cię”, padają z ust bohaterów często i gęsto, jednak nic nie przebije ulubionego słowa EMO pokolenia, a mianowicie: BÓÓÓÓL. Używane chyba średnio 5 razy na 20 cm2 książki, przyprawiło mnie o prawdziwy ból głowy.
Dobre strony. Trudno o nich mówić w sytuacji, gdy krytyka ciśnie się na usta po każdym skończonym rozdziale, po każdym „nowatorskim” pomyśle Mayer i po każdym cierpiącym i krzyczącym z bólu dialogu pomiędzy Bellą i Edwardem. Jednak muszę przyznać, że nie spodziewałem się jednej rzeczy. Tego, że „Zmierzch” posiada coś, choć jest to nikła cecha, co przypomniało mi o dawnych lekturach. Dyskretny urok romansów staroangielskich inspirowanych oczywiście Jane Austin i wspomnianą Bronte. Jest to jakiś urok. Rodzina wampirów, idealnie nadaje się do uwypuklenia wszystkich zalet ludzkich przy jednoczesnym wyłowieniu na wierzch jednej, mrocznej cechy, która swoją barwą równoważy wszystko co dobre. Wszak każdy z Cullenów ma na koncie kilka ofiar, kilka osób, którym odebrali życie wysysając z nich krew. Dręczą ich potworne wyrzuty sumienia (ba, jak na wampiry, mają w sobie więcej empatii i ludzkich odruchów niż Matka Teresa), odżywiają się więc krwią zwierząt. Idealna gładkość szyby z ogromną, morderczą rysą. Im dalej zagłębiałem się jednak w mroczne jak Pipi Lanstrung, dzieje rodziny Cullenów, miałem coraz więcej skojarzeń z dziejami rodziny Lubiczów albo Złotopolskich. Wszak wampirza rodzinka przypomina trochę tę z Klanu, a momentami mieszkańców Doliny Muminków. To, że piją krew zwierzątek, nie oznacza przecież, że są głupi, źli i brzydcy.
Poza tym uświadczymy kilka fragmentów, które można uznać za perełki i rzeczywiście oryginalne sceny. Ale jak pisał Andre Gide: „I na kupie gnoju rosną błękitne kwiaty”. Jednym z takich kwiatków jest mecz baseballowy rozgrywany przez wampiry podczas burzy. Ciekawe to nawet było. To tyle dobrych stron.
A teraz dla odmiany jeszcze trochę narzekania. W powieści uświadczymy często zwroty typu: „dałam mu sójkę w bok” czy „posłał mi swój zawadiacki/łobuzerski uśmiech”, „wzmiankę puściłam mimo uszu”, „stał tam jak rzeźba Adonisa” a także koszmarki typu „okres czasu”, „w każdym bądź razie”, „fikuśne fatałaszki”, „utytłałam się ziemią” itd.. Są też liczne powtórzenia, gdzie w dwóch krótkich zdaniach czytamy słowo „cisza” lub „Bóóóóóól” w różnych konfiguracjach po 4-5 razy. W powieści poukrywane są też „smaczki”, które wymknęły się chyba tłumaczowi spod kontroli. Iskrząca erotyzmem scena, Edward całuje się z Bellą i w pewnym momencie odrywa się od niej szybko dysząc: „Edward zobaczył kroplę spływającą po moim policzku. Starł ją palcem i zlizał słony płyn.” Perwersja jakich mało, ale nie mówię, że to źle. Po prostu zbyt często na łzy mówi się tam „słony płyn”, co irytuje, drażni i wywołuje skojarzenia w tak niefortunnych zdaniach. A rzeczy tego typu mógłbym wypisać tu jeszcze z kilkanaście. Ale musiałbym wrócić do książki...a na to jakoś specjalnie nie mam ochoty. Zdaję sobie sprawę, że to sprawka tłumacza, ale kto redagował tę książkę? Kto ją puścił do druku z takimi śmiesznościami, błędami, mankamentami? Myślano, że skoro jest bestsellerem, to i tak się sprzeda? Nieważne jakie będą recenzje, odbiór i krytyka, i tak rządne „krwi” nastolatki pójdą do księgarń i kupią mayerowską sagę. No i racja. Ogromne przychody przy minimalnym wysiłku. To trzeba mieć talent.
Jeśli dzieła takie jak Zmierzch są dziś na piedestale, są wychwalane i porównywane do wielu wspanialszych książek, sugeruję byśmy przygotowali się na zmierzch literatury. Dlaczego dziś to, co czyta się szybko i sprawnie, jest utożsamiane z dobrą literaturą, nawet gdy nie ma w tym mocy storytellingu, nawet gdy znajdujemy w książce karygodne tłumaczenia czy infantylne dialogi? Nie wiem, ale dotrwałem do końca i cieszę się, że w końcu Edward i Bella i Jacob są... nie będę spojlerować...choć tak łatwo przewidzieć, że będą szczęśliwi. Ups, pardon.
Kiedyś przesłodziłem sobie herbatę, wsypując do małej filiżanki za dużo cukru. Strasznie chciało mi się pić, ale z trudem przełykałem "słodki płyn". Nazywam taką herbatę ulepkiem. Przełykam. Z trudem, ale przełykam. Da się. Potem zbiera mi się na rzyganie. Polecam tym samym książkę każdemu, kto jest odporny na ulepek.
Zmierzch 4/10
Księżyc w nowiu 3/10
Zaćmienie 3/10
Przed świtem 2/10




5 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zarąbista recenzja, bardzo inteligentna.

Dodam coś o plusach - mimo że lat mam raczej dziesci niz nascie i lubuję się w literaturze np. z półki Vonnegut.

Ten klimat, ta atmosfera romansu - niewiele powieści tak dobrze ilustruje młodzieńcze fascynacje, idealizowanie obiektu uczuć. Aż się czasy licealne przypomniały. To jest w sumie piekne - patrzenie przez pryzmat nieco infantylnej, ale uduchowionej i wrażliwej dziewczyny. Dla nastolatek, ale i starszych kobiet-romantyczek całkiem pochłaniające czytadło. Dla facetów - myślę, że nie do przełknięcia.

Anonimowy pisze...

Moim zdaniem ta recenzja nie jest taka "zarąbista" mało tego uważam, że została napisana przez osobę która nie potrafi podejść z dystansem do tego typu książek. Hmmm... Pomyślmy, autor porównał rodzinę wampirów do rodziny Lubiczów z serialu Klan, sorka ale ja tutaj żadnego podobieństwa nie widzę, a już zwłaszcza do Mody na sukces. Ponadto uważam, że książki tego typu mogą podobać się zarówno kobietą jak i mężczyzną... No ale idźmy dalej: co do zastrzeżeń o przedstawienie rodziny Cullenów w dobrym świetle uważam, że są one absurdalne, książka jest wytworem ludzkiej wyobraźni, jak autor powyższego tekstu zauważył zarówno niektóre wampiry jak i wszystkie wilkołaki zostały przedstawione w dobrym świetle i co z tego??? Taki był pomysł pisarki i tak go zrealizowała, dlaczego mamy ją krytykować za to, że do czerni dodała troszeczkę bieli... Cóż myślę, że gdyby autor powyższego tekstu skupił się na przedstawieniu książki z troszkę większym obiektywizmem to jego teks mógł by mi się nawet spodobać, a tak to uważam, że już zaczynając czytać te książki miał do nich jakieś uprzedzenia... Pozdrawiam :]

Anonimowy pisze...

Ty niezła recenzja. Uważam że Zmierzch to fajna książka ale nie zakochuje sie w tym no...
Przy okazji pzdr dla autora

Ginger pisze...

Przeczytałam recenzję i mi się japka cieszy. Niektóre uwagi są tak trafne, że lepiej być nie mogło :D 'Sójka w bok' była najbardziej denerwująca, tym bardziej, że mi się za każdym razem włączał 'Efekt Pawłowa' i próbowałam tego uniknąć :D
Jak tylko znajdę czas (pojęcie względne) to poczytam jeszcze jakieś smaczne recenzowane kąski :)

Linteath pisze...

O tak..."Sójka w bok" może spokojnie przejść do niechlubnej historii, w której tłumacze umieszczają beznadziejne zwroty, zaczerpnięty z podwórka, na którym się wychowali :)

Prześlij komentarz